Dzień doberek!
Popijając sobie pyszną chińską herbatę (love, Asia <3), zabieram się do pisania kolejnego posta. Dzisiaj: egzamin w PWST w Krakowie oraz pobyt w moim ukochanym mieście. Będzie Muzeum Narodowe, wizyta w Loch Camelot i kilka ślicznych foteczek Starego Rynku.
Zapraszam też do lektury poprzednich postów:
- wstęp (klik)
- Łódź (klik)
- Warszawa (klik)
(OPIS EGZAMINU JEST TROCHĘ NIŻEJ)
Na szczęście, pociąg do Krakowa jechał szybko i cicho (I LOVE PENDOLINO <3.). Moim pięknym miastem zaczęłam się jarać jak tylko stanęłyśmy (ja i Walizunia) na równe nogi, po wyjściu z pociągu. Oczywiście podróż na nocleg nie obyła się bez przygód :D
Wpisałam w jakdojade ulicę, na której miałam mieszkać, ale bez numeru budynku i w pewnym momencie, jadąc autobusem zorientowałam się, że minęłam mój nocleg. Sprawdziłam, co poszło nie tak, obczaiłam mapę i wysiadłam na najbliższym przystanku, żeby wrócić. Oczywiście musiałam wybrać jakieś Wygwizdowie, gdzie autobus zatrzymuje się na żądanie i nie ma chodników, tylko żwir. Ok. Spo-koj-nie. Ze stoickim spokojem, wzięłam Walizunię w garść i... urwała się druga rączka. !#*!?&$!?!. Klnąc w myślach walizkę z taniego marketu, przeszłam na drugą stronę, gdzie.... nie było schodów, ani innej formy ułatwienia życia przechodniom- była tylko skarpa (na szczęście- niewysoka), po której musiałam wciągnąć walizkę ważącą nadal tyle samo, nieposiadającą obydwóch rączek i jednego kółka. SUPER.
Jakimś cudem, w końcu dotarłam na nocleg. Już pierwszego dnia, obowiązkowo, wybrałam się na krótki spacer. Mieszkałam niedaleko Wawelu, więc spokojnym spacerkiem poszłam wzdłuż Wisły, za Wawelem, dalej Plantami, obok okna papieskiego na Franciszkańskiej i dalej pod Sukiennice <3.
Ten spacer wynagrodził mi wszystkie wcześniejsze niedogodności. Po zjedzeniu obiadku i pysznych lodów pistacjowych i jagodowych poszłam na Franciszkańską pogadać z JP II. Wieczorem powtórzyłam wszystkie teksty i dowiedziałam się od znajomych (pozdrawiam, Paulina :* pozdrawiam, Natalia :*), jak mniej więcej polegają egzaminy, więc spokojnie mogłam pójść spać ;)
(EGZAMIN)
Następnego dnia wstałam jakoś o 10:20 i jak już się troszkę ogarnęłam, poszłam spacerkiem w stronę PWST. Jak zwykle, wstąpiłam jeszcze na krótką rozmowę z Górą, w przepięknym kościele na mojej kochanej Franciszkańskiej i ruszyłam do boju.
Szybko znalazłam toaletę, żeby się przebrać i czekałam na dalsze instrukcje. Nie było widać studentów, którzy mieliby odpowiadać na nasze pytania, ale zaraz się zjawili. Zaprowadzili nas do dużej sali, gdzie na krzesełkach leżały listy utworów do wypełnienia. Jeden student, wszystko dokładnie nam wytłumaczył, był też czas na pytania z naszej strony. Potem studenci zaczęli wyczytywać nasze nazwiska.Trzeba było zanieść dowód wpłaty i odebrać swój numerek. Od tej pory miałam numer 644.
Potem dwójka studentów, zabrała 16 dziewczyn, w tym mnie, do garderoby. Miałyśmy chwilę, żeby się przebrać, rozgrzać i przyszedł czas na egzamin sprawnościowy. Zaprowadzili nas na górę i po objaśnieniu, zasad i dodaniu otuchy (oraz sprzedaniu kopniaka w tyłek na szczęście), wpuścili nas do środka. Była to duża sala z rozłożonymi wzdłuż materacami:
Naprzeciwko siedziała 5-osobowa komisja, a sam egzamin prowadził starszy pan profesor. Na początek, miałyśmy się ustawić przed materacami i każda, po kolei, mówiła "Mam numerek XXX, mam XX lat, pochodzę z XXXX i zdaję na jeden kierunek/dwa kierunki". Jeśli któraś wybierała się jeszcze na kierunek wokalno - aktorski, to miała jeszcze powiedzieć, czy umie czytać z nut, czy na czymś gra itd.
Potem miałyśmy się ustawić za materacami i czwórkami wychodziłyśmy na środek. Pierwszy członek komisji zasiadł za pianinem i grał różne fragmenty muzyczne - bardziej skoczne, trochę wolniejsze, smutniejsze, weselsze itd. Naszym zadaniem był improwizacja taneczna. Dobrze się w tym czułam, szczególnie, że na naszym ostatnim spektaklu w GSA, improwizacja taneczna była lwią częścią występu.
Następnie ustawiłyśmy się w rządku i kolejno, każda:
- mówiła krótki fragment wybranego tekstu
- śpiewała fragment piosenki ludowej
- wołała: "chodźcie tutaj"
- wyklaskiwała rytm, który był grany na pianinie- najtrudniejsza część tego egzaminu.... nie były to takie łatwe, krótkie melodyjki, niestety...
Jeśli któraś z nas, nie radziła sobie z którymś z zadań, komisja podpowiadała, jak zrobić je lepiej :)
Później, podzieli nas na dwie grupy. Moja grupa została na dykcji. Kolejno podchodziłyśmy do stolika i czytałyśmy po trzy razy cztery, wybrane przez profesora, zdania. Sprawdzał zgryz, ułożenie ust, języka i tak dalej. W międzyczasie, pani od śpiewu poprosiła kilka dziewczyn to pianina, ale mnie nie.
Potem: sprawnościowy. Każda, po kolei musiała wykonać: przewrót w przód, skok z obrotem o 360 stopni w powietrzu, wagę, skłon do kolan w siadzie prostym i mostek. Niektóre były też proszone o gwiazdę, przewrót w tył (ja, na szczęście, nie) albo, tak jak ja o inny sposób przewrotu w przód.
I to koniec. Całość trwała dobre 45 minut.
Komisja była bardzo sympatyczna. Jak jednej dziewczynie zakręciło się w głowie na sprawnościowym, zaraz wzięli ją na bok, dostała wodę i kawę.
PS: W tej części egzaminu nie można mieć mocnego makijażu.
Później miałyśmy jakieś 10 minut na przebranie się i była interpretacja. Byłyśmy podzielone po cztery na salę. Przed wejściem dowiedziałam się, że w mojej komisji będzie siedziała profesor Dorota Segda- nowa pani rektor (wow!). Weszłam do sali, gdzie była 3 - osobowa komisja. Egzamin prowadził mężczyzna koło czterdziestk i- bardzo sympatyczny i tak jakby... zaangażowany w ten egzamin. Wziął ode mnie listę utworów i spytał:
Pan: Co pani powie jako pierwsze?
Ja: (standardowo) "Spóźniony słowik"
P: Proszę bardzo.
J: (mówię)
P: Dobrze (po dwóch zwrotkach). Ja pani przerywam, ale niech się pani tym nie przejmuje, to normalne. Niech pani teraz powie ten tekst tak, jakby pani rzeczywiście była żoną tego słowika i jakby pani była święcie przekonana, że coś mu się stało, że umarł. Mówi pani do swojej przyjaciółki (prof. Segda), pani Kosowej.
J: (zaczynam mówić)
P: Zaraz pani przerwę. Niech pani sobie wyobrazi, że to naprawdę jest ktoś z pani rodziny. Powoli, spokojnie, to jest trudne zadanie.
J: (mówię; ta wskazówka dużo mi dała)
P: Dobrze. To niech teraz nie mówi tego pani tylko do tej jednej przyjaciółki, ale lamentuje jak baby na wsi. Niech cała wioska dowie się o tym pani nieszczęściu.
J: (mówię)
P: Ok, To teraz fragment "Medei" (z dramatu Eurypidesa- monolog głównej bohaterki do Kreona)
J: (mówię)
P: (gdzieś w 1/3 tekstu) Teraz tak, jakby pani tego Kreona szczerze nienawidziła, jakby obwiniała go pani o wszystkie swoje niepowodzenia. To jest Kreon (trzeci członek komisji).
J: (mówię)
P: Dobrze, wystarczy. Teraz... Biernat z Lublina ("O niewdzięcznych panoch"). Tego chyba jeszcze nie słyszałem, żeby ktoś mówił.
J: (mówię)
P: (w połowie) Dziękuję. Teraz proszę zaśpiewać piosenkę ludową.
J: (śpiewam- "W moim ogódeczku")
P: (po I zwrotce) Dziękuję. Ładna piosenka. A jak się nazywa?
J: "W moim ogródeczku"
P: Yhm. Nie znałem jej.
Prof. Segda: No jak nie? To moja ulubiona piosenka egzaminacyjna!
P: No dobrze, dziękuję pani.
I to był już koniec. Bardzo zadowolona zeszłam po rzeczy do garderoby i poszłam na obiadek. Potem wróciłam na nocleg, wzięłam szybki prysznic, przebrałam się i o 19:30 byłam z powrotem w PWST. Wyników jeszcze nie było, ale miałam numer do jednego ze studentów, który się nami zajmował (dawał go wszystkim, na wypadek, gdyby ktoś nie mógł zjawić się w szkole po ogłoszeniu wyników), więc wysłałam mu SMSa z moimi danymi i poszłam do Loch Camelot na spektakl. Tuż przed rozpoczęciem, dostałam wiadomość: "Same negatywy przykro mi."
No cóż... Trudno. Przecież nie będę ryczeć na kabarecie xD
Jestem wielką fanką Camelotu (byłam wcześniej tylko dwa razy na "Chodu i hop", ale urzekł mnie ich humor, muzyka na żywo i piękne głosy), ale spektakł "To fart, że żart żartu wart" nie jest, według mnie.... fenomenalny. Piosenki były świetne. Edith Piaf, kabaretowe, ale oprócz tego szału nie było. W drodze do domu kupiłam sobie zestaw pocieszeniowy (lody, Pepsi i Monte) i zaraz po kolacji poszłam spać.
Następnego dnia, w sobotę, pojechałam do Muzeum Narodowego na wystawę MMM (Mariae Mater Misericordiae). Dürer, Memling i inni średniowieczni wyjadacze. Bardzo ciekawa wystawa. Fanką sztuki średniowiecznej nie jestem, ale zobaczyłam takie sposoby przedstawienia Matki Boskiej, jakich nie widziałam nigdzie indziej, więc jestem zadowolona z wizyty na tej wystawie. Mała anegdotka. Kiedy wpisywałam się do Księgi Gości, zajrzałam na poprzednie strony i dosłownie kartkę przede mną przeczytałam (napisane bardzo starannym pismem drugoklasisty): "Zgadzam się z panem Prezydentem. Wystawa jest bardzo ciekawa." Przewracam jeszcze jedną stronę, a tam piękny wpis i podpis "Andrzej Duda". Wut!? Ja się zmagałam z egzaminami, a Prezydent RP kilka ulic dalej chodził sobie po muzeum.
Następnym punktem programu były zakupy w Carrefourze, gdzie kupiłam sobie super, ekstra, fajną, nową, pomarańczową walizkę! Wiem, że podróżowanie ze sprawną walizką, z działającymi wszystkimi uchwytami i kółkami to ewidentna oznaka snobizmu, ale kurcze! Raz się żyje :P
Dokonałam też zakupu biletu do Wrocławia i pędem wróciłam do internatu. Ostatni odcinek biegłam, bo znowu zmiksował mi się czas i miałam go jakoś dziwnie mało, a trzeba było jeszcze się przebrać, odstawić walizkę i biec z powrotem na Rynek, do Camelotu. Sprawy nie ułatwiał fakt, że tego dnia w Krakowie było jakieś miliard stopni w cieniu, ale dałam radę :D.
Spektakl zaczynał się o 17, ale jak przyszłam o 17:08 to jeszcze, całe szczęście, się nie rozpoczął, więc zdążyłam! Jakim błogosławieństwem tego dnia była ta zimna piwnica, gdzie odbywają się spektakle <3. Sam spektakl: "Piosenki... czyli Duet Sceniczny w Stanach Krytycznych był świetny. Pani Beata Malczewska (aktorka Teatru Starego i Camelotu) w roli garderobianej i inspicjent- Andrzej Słabiak- małżeństwo, miłość, piękne piosenki i niespodziewane zakończenie. Po drodze, dużo świetnego humoru i wspaniałej gry aktorskiej <3.
Na koniec podeszłam do pani Beaty pogratulować jej występu, a ona życzyła mi powodzenia we Wrocławiu i powiedziała, że mam robić swoje i nie przejmować się tymi egzaminami, bo to się robi jedna wielka paranoja z tym wszystkim. Ok, pani Beato, nie ma sprawy :)
Tego samego dnia, w Krakowie odbywały się Wianki. Sceny porozsypywane po całym Starym Mieście, na każdej inny rodzaj muzyki i inna energia. Po obiedzie udałam się więc na koncert Stanisławy Celińskiej, gdzie spotkałam mojego znajomego z GSA (Damian, pozdrawiam :*), ale koncert mnie nie porwał (bardzo mi przykro, po takiej dawce emocji przez kilka dni z rzędu, to zupełnie nie był mój klimat na ten wieczór).
Kiedy rozmawiałam sobie z mamą, miałam śmieszną sytuację. Siedzę sobie na ławce, a na jej drugim końcu siedzi starszy pan. Nagle siada między nami para młoda. Zaczęłam się delikatnie odsuwać, ale Ona mówi do mnie: "Nie, nie. Niech pani sobie siedzi, to właśnie o to chodzi." Więc dalej gadałam przez telefon, młodzi się całowali, fotograf robił zdjęcia, kamerzysta nagrywał.... sooooo cuuuteee *.*
Potem udałam się na koncert Dawida Podsiadło na scenę na Małym Rynku. Jak zobaczyłam tłum ludzi, przez który za chwilę będę musiała się przebić, żeby wejść za bramki, pożałowałam, że nie poszłam tam trochę wcześniej, ale! Koncert się opóźnił, więc zdążyłam obeszłam scenę, wbiłam się za bramki, znalazłam sobie odpowiednie miejsce i koncert zaczął się dopiero kilkanaście minut póżniej.
Nie byłam zagorzałą fanką Dawida Podsiadło, bo znałam 2-3 jego najbardziej znane kawałki, ale w tym momencie zbieram już kasę na jego koncert w październiku w Gdańsku, bo całkiem przepadłam. Mega się cieszę, że trafiłam na ten koncert, że akurat jak ja byłam w Krakowie, on występował na Wiankach. Jego muzyka bardzo przypadła mi do gustu, a chłopak tak się wypruwał na scenie, że czuło się te wszystkie emocje stojąc na dole. Co prawda większość jego piosenek jest dość depresyjna i, o ile pasowały mi do nastroju w okresie około - egzaminowym, to teraz nie słucham ich codziennie, ale na koncert idę! :D
W niedzielę poszłam na mszę do Franciszkanów, do pięknego kościoła zdobionego przez samego Wyspiańskiego, z pięknym "Bóg Stwórca. Stań się" (zdjęcie na samym początku postu) na wejściem, a w dodatku na tej mszy, nw której byłam śpiewał też Chór Cecyliański. Pięknie <3.
Po mszy musiałam spędzić jeszcze trochę czasu w kościele, gdyż na zewnątrz była po prostu ściana deszczu. Po zmówieniu dwóch Różańców, stwierdziłam, że zostało mi trochę mało czasu do pociągu, więc podciągnęłam kiecę i poleciałam na obiad. Pizza i krem z pomidorów w klimatycznej włoskiej restauracyjce, zjedzony w oknie z widokiem na ulicę. Ideolo <3.
Po obiedzie udałam się na nocleg szybko przepakować rzeczy do nowej walizki, pozbyć się starej i udałam się na pociąg.
Jeśli chodzi o ogólne wrażenia z Krakowa, to nadal uwielbiam to miasto i pobyt tam był, mimo niepowodzenia w szkole, prawdziwą przyjemnością. Co do egzaminu, to uważam, że właśnie w tej szkole zostałam najlepiej, najbardziej kompleksowo sprawdzona i cieszę się, że wzięłam udział w tym egzaminie. Wiem też, za co zapłaciłam 150 zł wpisowego, bo testowali mnie przed godzinę, a w Łodzi... 150 zł za 3 minuty egzaminu... cenią się >.<
Dziękuję Wam bardzo za lekturę kolejnego wpisu, zapraszam do komentowania i przepraszam za to dwudniowe opóźnienie. Niby są wakacje, ale cały czas się coś dzieje i tak jakoś nie wyszło... A, że napisanie notki to nie jest kwestia 5 minut, to jakoś się nie wyrobiłam. Ale za opisywanie Wrocławia zabieram się już dzisiaj, więc notka pojawi się już we wtorek wieczorem :)
Życzę Wam miłej niedzieli i udanego tygodnia! :*
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz